ŚW. GERARD — WIELKI CUDOTWÓRCA
ŚW. GERARD — WIELKI CUDOTWÓRCA
Bł. Gerard był cudotwórcą za życia; cudotwórcą pozostał po śmierci. Od chwili śmierci aż do dni dzisiejszych Bóg raczył Wszechmoc swą objawić dla tych, którzy pod opiekę i do orędownictwa braciszka się udawali. Ażebyśmy się przejęli ufnością w potęgę bł. Gerarda i abyśmy uciekali się do niego w rozlicznych potrzebach naszych, niechaj wyliczenie choćby kilku z tych licznych nader cudów trafi do naszego przekonania.
Bracia zakonni świętego braciszka pierwszymi byli, którzy jego opieki doznali. A przede wszystkiem O. Caione, znajdując się w wielkiem utrapieniu duchownem, udał się na modlitwę do świętego swego podwładnego o pomoc; i otóż braciszek objawił się mu otoczony chwałą i rzekł: „Bądź dobrej myśli, wszystko już się skończy”. Od tego dnia ucisk wewnętrzny ustał. O. Caione pocieszony, polecił br. Mikołajowi, który także był przygnębionym dotkliwemi niepokojami duszy, pójść i pomodlić się na grobie br. Gerarda. „Zaledwie to uczyniłem, potem opowiadał, wyzwolony zostałem z pokusy i tak swobodnym i szczęśliwym się czułem, że nie mogłem siebie samego zrozumieć.”
W Caposele mieszkał pewien człowiek, który bardzo niegodziwe życie prowadził. Pobożna jego sąsiadka przyszła do O. Petrella prosić, aby mu dał upomnienie. „Zadam posłuszeństwo br. Gerardowi, odpowiedział, aby go nawrócił.” Nazajutrz ta sama sąsiadka przybyła opowiedzieć, że się braciszek owemu człowiekowi w nocy objawił i skutecznie upomniał, bo się już zupełnie zmienił. — W samej rzeczy nadszedł sam grzesznik, odprawił dobrą spowiedź i zupełnie się nawrócił.
W Oliweto przechowano chusteczkę zbroczoną krwią br. Gerarda, gdy mu ją puszczono podczas choroby. Izabella Salwadore, do której braciszek ostatni list swój napisał, ciężko się rozchorowała; lecz przyłożywszy na siebie tę chusteczkę, wyzdrowiała. Podobnie inna osoba, śmiertelnie chora, za dotknięciem się tej chusteczki odzyskała zdrowie. W Oliweto błogosławiony przeliczne cuda po śmierci zrobił. To też X. Salwadore pisał, jakby się emulacya wszczęła między Gerardem a Oliwetanami; „i niewiadomo, dodał, czy oni jego nad innych Świętych więcej wzywają, czy on ich więcej obsypuje z Nieba łaskami.”
Przeliczne cuda bł. Gerard uczynił na rzecz matek w połogach. Jedna, która już ostatniemi Sakramentami została opatrzona, zawezwawszy świętego braciszka, wydała na świat wprawdzie dziecko nieżywe, lecz sama do zdrowia zupełnego przyszła, drugą poratował przez pocałowanie jego obrazka w chwili, kiedy lekarze przystępowali do niebezpiecznej operacyi; dzieciątko zdrowe na świat samo przyszło. W jednym wypadku przez X. biskupa Borgia w Pagani 1761 r. św. Alfonsowi opowiedzianym, biedna słaba matka została ocalona wypiciem wody, w której płótno krwią błogosławionego zbroczone zostało maczane. W drugim zaś inna matka, nad grobem będąca, urodziła dziecko przez pocałowanie cząstki z czapeczki świętego braciszka. Tak samo pewien mąż w rozpaczy, że straci młodą żonę, uratował ją, podając jej obrazek br. Gerarda.
Rektor w seminaryum w Conza obłożnie był chorym. X. Bozio podał mu obrazek błogosławionego i natychmiast doznał ulgi. Przez wdzięczność zawsze nosił na sobie ten obrazek i już nigdy więcej na tę chorobę nie zapadł.
W 1766 r., jeden z kanoników przy katedrze w Trewico dostał niebezpieczną rupturę. Ponieważ miał szczęście znać braciszka, udał się do niego o pomoc. Przykładając cząstkę jego bielizny do miejsca zbolałego, rzekł: „Drogi Gerardzie, jeżeli to będzie na chwałę Bożą i dla dobra mej duszy, wybaw mnie z tego kalectwa.” Natychmiast ruptura ustąpiła i już się więcej nie pojawiła.
Umarł pewien młodzieniec na febrę i krwotok, leżał trup na pościeli; wtem matka czuła w sobie rozbudzającą się ufność w przyczynienie się Gerarda. Ząb braciszka posiadała, przyłożyła go do zmarłego syna, z tą modlitwą na ustach: „Mój Gerardzie, nie spraw mi tej przykrości: oto ja chcę, aby mój syn żył”. Zaledwie wypowiedziała te słowa, syn wstał żywy, bez śladu żadnej choroby.
Bóg pozwolił, że pewna dziewczyna była dokuczliwie prześladowaną bezwstydnemi pokusami. Zawezwała pomocy błogosławionego. Natychmiast zasnęła i pokusa była przerwaną.
1770 r. pewna pani w Benewento rozchorowała się na tyfus. Stan jej był groźnym. Miała krewnego księdza. Ten, odwiedzając ją, podłożył pod zagłówek relikwię br. Gerarda. Tej samej nocy braciszek się jej objawił, zrobiwszy Znak Krzyża na czole i rzekł: „Jesteś uzdrowioną”, i znikł. Nazajutrz zapytana, jak się miewa, odpowiedziała: „Przybył do mnie tej nocy jakiś zakonnik; i naznaczywszy mnie Krzyżem, wyzdrowiałam.” Ponieważ nie wiedziano, który święty jej pomógł, pokazano jej różnych świętych obrazki, nareszcie gdy podano jej portret Gerarda, zawołała: „Ten to jest, który mnie uzdrowił.” Podobnie w Caposele obca pewna pani modliła się w klasztornym kościele i słysząc, co się o ś. p. Gerardzie mówiło, polecała mu się gorąco. Wtem br. Gerard stanął przed nią i kazał jej się przygotować na wielkie cierpienia, lecz żeby nie wątpiła, że Bóg ją będzie wspierał swą łaską. Zadziwiona prosiła o O. Rektora i opowiedziała, co jej się zdarzyło. Zapytana, który z braci jej się okazał, odpowiedziała, że żaden z braci obecnych w klasztorze. O. Rektor pokazał jej w rozmownicy obrazy różnych ojców i braci; lecz dopiero, gdy zobaczyła obrazek br. Gerarda, „Oto tego widziałam”, zawołała. Ziściła się przepowiednia błogosławionego. Ta pani miała wiele do cierpienia, lecz pocieszona znowu została widzeniem świętego braciszka i zniosła swój krzyż dzielnie aż do końca życia.
W 1780 r. przybył do Caposele bogobojny lekarz Stefan Falcone i nabył wiele obrazków br. Gerarda, i kiedykolwiek miał pacyentów, których sztuką lekarską poratować już nie mógł, ustępował błogosławionemu miejsce, aby on ich wyleczył. W 1803 r. pisząc do O. Tannoia, tak się wyrażał: „Gdybym chciał wypisać wszystkie łaski, które są br. Gerardowi przypisane, za długo musiałbym się rozpisać. Dość, że wszyscy, którzy mu się w swych chorobach polecali, zostali od niego do zdrowia przywróceni i pocieszeni. Przytoczę tu tylko trzy wypadki, które na własne oczy widziałem.” Po czem opowiada szczegółowo. Jeden był niewiasty w błogosławionym stanie, która wkrótce przed rozwiązaniem zapadła na tyfus. Dał jej obrazek br. Gerarda i kazał jej odmówić 3 razy Chwała Ojcu. Natychmiast jak najszczęśliwiej urodziła synka, któremu z wdzięczności dała imię Gerard. Drugi raz, dziewczyna, która zasłabła na oczy, nie widziała zupełnie na jedno oko, a na drugie zaledwie coś dostrzedz mogła. Doktor ją uznał za nieuleczalną i dał jej obrazek. A za kilka dni spotkał się z nią zupełnie na obydwa oczy wyleczoną. Trzeci zaś wypadek był znów matki, ciężką chorobą złożonej w chwili, kiedy się spodziewała dzieciątka. Stan jej był bardzo groźnym. Podał jej obrazek br. Gerarda do pocałowania. Matka całując mówiła, że prosi nie tyle dla siebie, jak dla dziecka o życie. Ze zdumieniem wszystkich obecnych, natychmiast choroba zupełnie jej znikła; córeczka przyszła zdrowa na świat i matka dała jej imię Gerarda.
W Neapolu małe pięcioletnie dziecko miało tyfus. Udali się rodzice do br. Gerarda o zdrowie. W nocy dziecina się zerwała, wołając: „Mamo, patrz, przyszedł br. Gerard! Ah! jaki piękny, jak się świeci! Prędko, mamo, wstań, żeby go zobaczyć!” i za chwilę: „Szkoda, już go nie ma!” Dziecko nazajutrz było zdrowe; rodzice zawieźli je do Caposele podziękować błogosławionemu.
W 1784 r. w Caposele znowu dwom matkom będącym w groźnym stanie zdrowia, błogosławiony otrzymał szczęśliwe rozwiązanie. W następnym roku notaryusz w tym miasteczku zachorował na tyfus; w stanie osłabienia dostał nieustannej czkawki; lekarze ratować go już nie mogli. Odwiedził go z klasztoru O. Mansione i polecając mu pokładać nadzieję w br. Gerardzie, położył obrazek jego na piersiach. W tej chwili czkawka ustała, gorączka się przerwała; słowem, notaryusz do zdrowia przyszedł.
Tannoia napisał pierwszy żywot br. Gerarda. W jakich okolicznościach to uczynił, sam w przedmowie opowiada:
„Napisanie tego żywota poleconem zostało Ojcu Caione, który był Rektorem klasztoru w Caposele, gdy Gerard umarł. W samej rzeczy zebrał dużo szczegółów; lecz nie mógł swego pisma wydać, ponieważ zajętym był nieustannie różnemi pracami. Gdy gruchnęło miedzy wiernymi o przelicznych cudach prawie codziennie zdarzających się, wiele bardzo osób nagliło, żeby im dano żywot do czytania. Stało się więc, że ja dostałem polecenie dokończenia dzieła O. Caionego; lecz o mało co nie stało mi się to samo, co jemu. Jeżeli dziś żywot drukuję, to sam braciszek cudem mnie do tego zniewolił. W 1786 r., znajdując się w S. Angelo dei Lombardi, zaskoczyła mnie śmiertelna choroba. Gdy nareszcie dostałem się do Caposele, stan mój zamiast się polepszać, stał się coraz groźniejszym. Wieczorem dnia 9 września O. January Orlando radził mi: „Przyrzeknij br. Gerardowi, że ukończysz jego żywot, a wyzdrowiejesz”. Zabrakło mi ufności i nie zważałem na jego słowa. Z rana dnia 10, który był trzydziesty mej choroby, myślałem, że już koniec ze mną. W tych okolicznościach, zwątpiwszy o wszelkiej ludzkiej pomocy, pełen wiary, zwróciłem się do braciszka i zawołałem: „Mój Gerardzie, pomóż mi!” Jak to wyrzekłem, uczułem się w tej samej chwili uwolnionym od wszelkiej choroby. Tę łaskę uczynił mi błogosławiony braciszek na wezwanie jego opieki, i ta mnie zniewala do okazania mu wdzięczności przez napisanie tego żywota.”
W Sycylii też, gdzie św. Alfons posłał swoich synów, ażeby rozpocząć fundacyę w Girgenti, pewną zakonnicę, kalekę na ramię, obrazek br. Gerarda wyleczył. Lecz najwięcej łask braciszek z Nieba udzielał tym, którym za życia przyrzekł, że się nimi zawsze opiekować będzie. Tak więc pewnemu ojcu rodziny, ciężko choremu, w Caposele, objawił się, usiadł przy łóżku i rzekł: „Wszystkom dla ciebie zrobił.” Nazajutrz z rana chory czuł, że mu zdrowie zupełnie powróciło. Podobnie w Caposele drugi ojciec licznej rodziny śmiertelną chorobą złożony został. Dr Santorelli przyniósł mu relikwię br. Gerarda. Jak tylko chory ją do rąk dostał, smacznie zasnął. Żona w przyległej izbie czuwała. Raptem chory woła żonę i opowiada, że br. Gerard, ubrany jak misyonarz, był u niego i tak do niego przemówił: „Miłuj Boga, bo ci oddaję zdrowie; od dzisiejszego dnia gorączka cię opuści.” Istotnie wstał zupełnie zdrów.
Na początku tego wieku jeden z braciszków Zgromadzenia Najśw. Odkupiciela, kwestując na klasztor, zaszedł do dworu pewnej margrabini, która go wypytała o szczegóły życia br. Gerarda. Zaczął więc opowiadać o jego posłuszeństwie, prostocie ducha; wreszcie opowiedział jej także o zdarzeniu, kiedy br. Gerard na rozkaz przełożonego schował się do pieca w piekarni. Na to margrabini z pogardą rzekła: „Aha, rozumiem, on był taki święty waryat.” Braciszek kwestarz odparł: „Niech Jaśnie Pani uważa, bo może będzie potrzebowała kiedyś pomocy tego świętego waryata. Bóg jest przedziwnym w Świętych swoich!” Zaledwie brat kwestarz odjechał, margrabina się położyła i całe dwa miesiące ciężko chorowała. Gdy już u lekarzy ratunku nie było, zawołała do br. Gerarda: „Ah! jeżeliś ty prawdziwy święty, przyjdź mi w pomoc, a przyrzekam przyczynić się do twej beatyfikacyi.” Jak tylko te słowa wypowiedziała, groźny stan choroby przeminął, a na trzeci dzień napisała list do br. kwestarza, przepraszając za zgorszenie, które mu dała, nazywając br. Gerarda świętym waryatem i posłała 100 dukatów na proces beatyfikacyi św. braciszka.
W wieku XIX nie ustawały cuda i łaski za przyczynieniem się br. Gerarda. W 1817 r. notaryusz, chory na kolki, obrazkiem błogosławionego został uleczonym. W 1824 r. pewna wdowa, po sześciu latach cierpienia na wodną puchlinę, dostała chorobę płuc i wątroby. Już kapłan z obecnymi odmawiał modlitwy za konających, kiedy br. Rafał Redemptorysta wszedł do izby, gdzie chora leżała; zdjęty litością nad płaczącą rodziną, kazał jej wezwać br. Gerarda; dotknął się konającej jego relikwią, którą miał ze sobą. Za godzinę wdowa otworzyła oczy i prosiła o wodę do picia. Jak się napiła, zawołała: „Łaska, łaska!” Zapytana, co się jej stało, opowiedziała: że widziała jakiegoś braciszka, który trzymał w rękach nadpsute płuca i wątrobę i rzekł do niej: „Oto twoje schorzałe płuca i wątroba”. A gdy się zapytała: „Kim on jest?”, odpowiedział: «Jam jest br. Gerard; upodobało się Bogu uczynić ci tę łaskę. Wziąłem ci twe zepsute płuca i wątrobę, a dałem ci inne zdrowe. Bądź więc dobrej myśli”. Wdowa powstała ze śmiertelnej pościeli i przy zupełnem zdrowiu długo jeszcze żyła.
Tego samego roku znowu w Oliweto biedna matka, od doktorów nie mogąc doznać ratunku, gotowała się na śmierć. Wtem jej świekra przystąpiła do łóżka i kazała wzywać br. Gerarda o pomoc, z przyrzeczeniem, że czy synek czy córeczka na świat przyjdzie, będzie się nazywać Gerard lub Gerarda; zaledwie wezwano błogosławionego, narodziła się córeczka i nazwano ją też Gerarda.
W 1830 r. pewien lekarz w mieście Salermo wskutek febry reumatyczno-żółciowej dostał narośl na prawej stronie i rozwinęły się inne komplikacye. Sześciu lekarzy, najbieglejszych profesorów, naradzało się nad jego chorobą; lecz po spróbowaniu rozmaitych leków, zwątpili o możebności wyleczenia kolegi, a ponieważ stan stawał się coraz groźniejszym, polecili mu przyjąć Sakramenta Św. Biedny chory w tym wielkim ucisku polecił się opiece br. Gerarda i prosił, aby za ośm dni raczył go uleczyć. Dzień po dniu przez cały tydzień zamiast polepszenia doznawać, czuł się ciągle słabszym. Lecz nareszcie, kiedy się brzask ósmego dnia zaczynał, zasnął i przebudziwszy się znalazł, że narośl znikła i wstał w zupełnem zdrowiu.
Piękny przykład opieki bł. Gerarda nad niewiastami, narażonemi na śmierć w czasie połogu, zdarzył się w r. 1831. Pewna matka Anna Ferrari z Eboli, dowiedziawszy się w swym ucisku, że już o życiu jej powątpiewano, przypomniała sobie, co czytała w żywocie bł. Gerarda o jego cudotwórczej mocy i orędownictwie miłosiernem dla niewiast, będących w jej stanie. Kazała sobie przynieść książkę żywota braciszka i westchnąwszy do niego, rzekła: „Teraz zobaczę, czy prawda, co o tobie słyszałam. Ty musisz mi pomódz w tym moim rozpaczliwym stanie”. Z tem otworzyła książkę i z wielką czcią położyła ją na swe łono. Zaledwie to uczyniła, dzieciątko zdrowe jej się narodziło i sama wnet do zdrowia przyszła.
Po trzykroć pewna pani miała nieszczęście przy połogach. Kiedy znowu Bóg ją raczył błogosławieństwem swem nawiedzić, wielka trwoga ją przejęła i smutek ogarnął. Lecz dowiedziawszy się o zbawiennej opiece br. Gerarda, zaczęła nosić na sobie obrazek świętego braciszka i wraz z mężem co dzień odmawiać trzy pacierze. Gdy czas przyszedł, szczęśliwie powiła synka i dała mu imię swego świętego Opiekuna.
Pewien obywatel pobożny bawił sam na swoich dobrach. Doniosła mu żona, że ich córka dostała anginy i nie może ani kropli wody połknąć. Obywatel miał pod ręką żywot br. Gerarda, wyrwawszy obrazek braciszka z książki, ukląkł przed nim i zawołał: „Br. Gerardzie, teraz masz okazać, żeś jest świętym, wstaw się u Boga za moją córką.” Po czem wraca jak najprędzej do rodziny i zastaje córkę siedzącą i spożywającą pokarmy. Zadziwiony dowiaduje się od żony, że o godzinie szóstej wieczór tego dnia, gwałtowny kaszel córkę napadł, krew wybuchła; że od tej chwili zupełnie wyzdrowiała. Ojciec zmiarkował, że to właśnie była godzina, kiedy udał się do błogosławionego i że to on poratował jego córkę. Lecz ten sam obywatel daleko większą łaskę otrzymał za przyczyną świętego braciszka. Albowiem jego dusza była w zawikłanym stanie. Pewien sąsiad wyrządził mu wielką krzywdę i nasz obywatel nosił się z myślami okrutnej zemsty. Gdy doznał tej łaski dla córki od bł. Gerarda, zastanowił się nad złemi zamiarami swego serca. Udał się znów do braciszka o pomoc i otrzymał łaskę, że zupełnie chęć zemsty mu przeszła. Jako dobry chrześcijanin, nieprzyjacielowi przebaczył.
Królestwo Neapolitańskie nawiedzonem zostało w 1837 cholerą. Trudno tu wyliczyć wszystkie osoby, którzy świadczyli wówczas, że za udaniem się do br. Gerarda w najcięższych nawet wypadkach tej śmiertelnej choroby, zostali ocaleni. W bardzo wielu miastach królestwa, gdy epidemia grasowała, obrazki błogosławionego stały się głównem lekarstwem, którem zarazą tkniętych leczono.
X. arcybiskup Celestyn Coele, który będąc trzecim generałem Redemptorystów po św. Alfonsie, zmuszony został od Grzegorza XVI przyjąć stolicę arcybiskupią w Patrasso, otrzymał wiarogodne zeznanie od pewnego prałata apostolskiego w swej archidyecezyi następującej łaski od br. Gerarda doznanej. Ów prałat od ośmiu lat szwankował na zdrowiu, kolki go napadały tak silne, że dostawał spazmów, które nieraz o mało co go do grobu nie napędziły. Pewnego dnia, idąc ulicą w Neapolu, chwyciły go boleści, a zarazem spazmy tak dotkliwe, że już myślał, że tym razem zginie. Wstąpił do najbliższej apteki i usiadłszy, zamierzał wołać o księdza, kiedy mu przyszło na myśl wznieść serce do Boga i ręką siągnąć po obrazek jednej świętej, który miał w kieszeni. Lecz zamiast tego obrazka, wyciągnął inny, właśnie br. Gerarda. Z żywą wiarą wezwał go o ratunek i natychmiast ulga przyszła. Lecz nie tylko, że zaraz wstał i szedł dalej, ale od tej chwili nigdy więcej napadów kolki nie miewał i do zupełnego zdrowia przyszedł.
Pewien kapłan w Neapolu 1842 r. idąc na pocztę stracił tekę papierów. Niezmiernie się stratą zmartwił, bo między papierami znajdowały się niektóre ważne dla niego dokumenta. Zrobiwszy zwykłe poszukiwania na policyi i przez gazety, nareszcie siadł i napisał list następujący: „Drogi br. Gerardzie, tyś tyle łask zrobił dla innych, spraw, abym znalazł moją tekę. Szczególniej o to cię proszę, że jak ci wiadomo, znajduje się w niej także opis łaski, którą uczyniłeś pewnej tobie oddanej duszy.” Nazajutrz poszedł na pocztę, lecz zamiast otrzymać na powrót list, który był napisał, jeden z urzędników zapytał się go: „Czy to on zgubił tekę? a jeżeli tak, niech idzie do tej i tej osoby, która ją znalazła.” Z wielką radością udał się do niej i otrzymał nazad stracone papiery.
W małej parafii dyecezyi Chieti 1843 r. dawali misyę OO. Redemptoryści, podczas której rozwodzili się z proboszczem nad głośnemi cudami br. Gerarda. W rok później, X. proboszcz dostał żywot braciszka i właśnie, kiedy miał go w ręku, zawołano go do chorej matki w niebezpieczeństwie życia. Wyspowiadawszy ją, polecił jej ufać w opiekę braciszka Gerarda i widząc, że chora miała wiarę, wręczył jej obrazek błogosławionego, a sam poszedł do kościoła odprawić nieszpory i dać błogosławieństwo Przenajśw. Sakramentem. W chwili kiedy zaśpiewał „Genitori Genitoque” czyli „Ojciec z Synem niech tak sprawi”, ktoś wpadł do kościoła i zawołał: „Cud! cud!” Po skończonem nabożeństwie dowiaduje się proboszcz, że owa matka powiła dziecko, wprawdzie nieżywe, ale sama z niebezpieczeństwa została wyratowaną.
W tej samej archidyecezyi, lecz w innej parafii 1846 r. O. Ludwik Balducci Redemptorysta, dawał misyę. Zaziębiwszy się, zapadł na zapalenie płuc. Mimo wszelkiej pomocy ze strony kilku lekarzy, stan jego stał się coraz groźniejszym; aż nareszcie został opatrzonym Sakramentami. Kiedy bracia zakonni misyonarze czuwali nad jego łóżkiem, jeden z nich przypominając sobie, że miał koronkę, którą otarł o kości br. Gerarda i jego obrazek, wziął te przedmioty i dotknął się niemi umierającego już nieprzytomnego. Natychmiast O. Balducci otworzył oczy i odzyskał przytomność. Po drugiem dotknięciu jeszcze znaczniejsze nastąpiło polepszenie. Podano mu więc obrazek, który wziąwszy do ręki, rzekł: „Ślubuję ci br. Gerardzie, że co rok odprawie jednę Mszę Św. na cześć Trójcy Przenajświętszej, aby podziękować za tyle łask tobie udzielonych”. Kilka tylko dni minęło, a z choroby zupełnie wyszedł, tak, że chciał się znowu zabrać do pracy. Powiedziano mu, że po ciężkiej chorobie, jaką przeszedł, na cały rok bezczynności lekarze go skazali. „To dobrze, usłucham ich, odpowiedział misyonarz, ale coś mi mówi, że pracować mogę.” W samej rzeczy kilka dni później w następnych dwóch misyach dopuszczono go do pracy i pracował bez szwanku na zdrowiu.
W mieście Chieti pewna Siostra Klaryska ciężko rozchorowała się w swym klasztorze i otrzymała ostatnie namaszczenie. Jej brat, kapłan, poszedł do arcybiskupa z prośbą, aby mu pozwolił nazajutrz odprawić Mszę Św. „za konających”. Lecz arcypasterz mu odpowiedział, żeby raczej odprawił Mszę Św. do Trójcy Przenajśw. i żeby br. Gerard za nią się przyczynił. I zaraz sam ukląkł i wraz z księżmi obecnymi odmówił trzy razy Chwała Ojcu i Zdrowaś Marya za siostrę. Wreszcie dał obrazek braciszka Gerarda, aby zakonnice położyły go na chorej. Tak się też stało. Nazajutrz lekarze znaleźli u siostry znaczne polepszenie, za kilka dni zupełnie do zdrowia przyszła i lat 12 jeszcze przeżyła w czerstwem zdrowiu.
Niepodobieństwem wyliczyć wszystkich łask udzielonych za przyczynieniem się bł. Gerarda, o których niezawodne są świadectwa. Dotąd łaski udzielone we Włoszech opowiadane były. Przejdźmy teraz Alpy.
Sława o cudach br. Gerarda niezawodnie rozeszła się przede wszystkiem w Polsce. Ponieważ najpierw zakon Redemptorystów przy końcu wieku zeszłego zakwitnął pod kierownictwem bł. Klemensa Hofbauera w Warszawie przy kościele świętego Bennona, nie można wątpić, że ten gorliwy zakonnik przyjęty do Zgromadzenia w Rzymie przez O. Franciszka di Paola, który za młodu był świadkiem świątobliwości braciszka Gerarda, nie przejął się czcią dla niego i nie ufał w jego cudotwórczą siłę. Ślady tego nabożeństwa do br. Gerarda u bł. Klemensa mamy w listach, które pisał z Warszawy do swego Generała do Neapolu. Tak więc w jego opisie misyj danych w Płockiem, gdzie podał nadzwyczajne rzeczy, które się wśród pracy misyonarzy działy, kończy temi słowy: Polecam wciąż tę misyą w Brzochowie Matce Boskiej, św. Franciszkowi Ksaweremu, św. Stanisławowi i naszemu czcigodnemu Fundatorowi Alfonsowi, ażeby ją od złego chronili. Przy tem błagałem o opiekę świętego Bennona, patrona tutejszego domu i naszego braciszka, sługi Bożego Gerarda Majella i jestem przekonany, że oni też pomogli w tej misyi (Apostoł Warszawy, czyli żywot bł. Klemensa M. Hofbauera, str. 87., Mościska 1889). Śladów zaś innych łask wówczas w Polsce otrzymanych przez bł. Gerarda z powodu wygnania Redemptorystów z Polski przez Napoleona I, obecnie nam brakuje.
Robotnik w fabryce żelaza w Akwizgranie miał wypadek bardzo bolesny, przy którym nie tylko zgruchotaną miał nogę, ale i wrzącem żelazem srogo oparzoną. Od razu zawieziono go do szpitala; lecz lekarzom z powodu ran pochodzących z opalenia, trudno było się zabrać do operacyi i biedak leżał w wielkich boleściach. Brat jego, Redemptorysta, dowiedziawszy się o jego smutnym wypadku, posłał mu z Amsterdamu obrazek bł. Gerarda, polecając przyłożyć go do miejsca zgruchotanego. Robotnik tak uczynił i zaraz zasnął. Nazajutrz, obudziwszy się, czuł, że nogę miał zdrową i że rany zagoiły się. Toteż kiedy chirurg szpitalny przybył tego rana z instrumentami przygotowanemi, aby mu nogę odciąć, nadziwić się nie mógł. Wielkie to wrażenie zrobiło na wszystkich w szpitalu; była to bowiem jawna łaska przez br. Gerarda otrzymana.
W Holandyi pewna dzieweczka dwudziestoletnia dostała wodnej puchliny, a zarazem choroby piersi. Po sześciu miesiącach choroby zaczęła pluć krwią, a lekarz po wypróbowaniu różnych leków zamierzał wykonać operacyą, aby wodę ściągnąć. Wstydliwe dziewczę wzdrygało się przed poddaniem się operacyi, udała się więc do br. Gerarda Nowenną i przez dziewięć dni 9 Zdrowaś odmawiała na jego cześć. Już dnia czwartego Nowenny woda zaczęła ustępować, a dziewiątego zupełnie wyzdrowiała. Lekarz protestant nie mógł pojąć, jak ta zmiana nastąpiła, będąc przekonanym, że żadne lekarstwo nie mogło ją wyleczyć prócz operacyi.
W Ameryce też bł. Gerard cudotwórczą swą mocą ogarnął pewnego kapłana, który się do niego udał. Oto list, który jeden z OO. Redemptorystów z New Yorku napisał do swego O. Generała 1881 r. „Posyłam Waszej Przewielebności 25 dolarów, które według intencyi dawcy, mają być wydane na proces beatyfikacyi czcigodnego br. Gerarda. Jest on kapłanem z dyecezyi Broocklyn, który od wielu lat miał ręce ubezwładnione. Niedawno temu przeczytał żywot czcigodnego braciszka i czuł się zachęcony do odprawienia na jego cześć nowenny. Nie dokończył jej, a już został zupełnie wyleczonym. Z wdzięczności za łaskę otrzymaną złożył mi powyższą sumę, abym ją W. P. przesłał”.
Zakończyć można ten przedługi rozdział słowy, któremi O. Tannoia zamknął swój życiorys br. Gerarda r. 1804. „Cośmy tu napisali, jest tylko mały szkic cnót i cudów tego dobrego Braciszka i wielkiego Świętego, którego słusznie nazwać można Cudotwórcą naszej Kongregacyi i chlubą jego ojczyzny. Kto by chciał opowiedzieć wszystkie jego chwalebne czyny i wyliczyć wszystkie cuda przez niego wykonane i które dotąd robi wzywającym go nabożnie, musiałby kilka tomów spisać. Toteż kończę słowy św. Jana: „Wieleć innych znaków uczynił, które nie są w tej księdze napisane”.
CUDA SŁUGI BOŻEGO DO PROCESU KANONIZACYJNEGO
Żywot br. Gerarda pełen był cudów, nie przypuszczono do procesu żadnych bajek lub podań niepewnych. W Muro i Conza, a potem w Rzymie, nie przyjmowano żadnego świadka, którego wiarogodność można było podejrzywać. Wiele nadzwyczajnych, pewnie i prawdziwych cudów, wykluczono z procesu jako niedość jasno udowodnionych. Lecz z liczby niesłychanie wielkiej cudów przedśmiertnych i pośmiertnych Czcig. Gerarda, wybrano cztery na ściślejsze i to najściślejsze badanie. Tak przepisał papież Benedykt XIV w rozporządzeniach wydanych o procesach beatyfikacyjnych. A to nie, jak niektórzy mniemają, żeby udowodnieniem owych cudów zasłonić jakieś braki i niedokładności w badaniach o cnotach sług Bożych, lecz aby w razach, gdy nie ma dość świadków naocznych o cnotach, czterema cudami najdokładniej wybadanemi i sprawdzonemi, „aby, jak ten sam papież twierdzi, dopomódz sobie świadectwem Boskiem, gdzie nie wystarcza świadectwo ludzkie”. Cztery zaś cuda, przedłożone szczegółowo przed Stolicą świętą, były następujące:
Cud pierwszy br. Gerard wykonał na rzecz p. Józefa Santorelli, bratanka swego pobożnego przyjaciela, Dra Santorelli. Podczas nowenny przed Niepokalanem Poczęciem N. Maryi P. 1823 lub 1824 r., p. Józef nawiedzony został ciężka chorobą, którą ówcześni lekarze nazwali tyfusem plamistym, inni febrą gastryczną; lekarz zaś, Dr Sabatucci, zawezwany od św. Kongregacyi Obrządków, przy procesie beatyfikacyi orzekł, iżby dziś wypadek ten nazwano najgorszym tyfusem kiszkowym.
Czwartego dnia choroby stan był groźnym, dwunastego zaś lekarze powątpiewali o ratunku, dziewiętnastego już był konającym i dostał ostatnie Sakramenta. Jego brat, nie widząc żadnej już nadziei ludzkiej i ubolewając nad żoną i dziećmi, które miały osieroconemi zostać po bracie, pomyślał o udaniu się do opieki br. Gerarda. Założył obrazek sługi Bożego pod nakrycie głowy chorego, a sam wybrał się do grobu Gerarda. Stary braciszek spotkawszy go w kościele klasztornym, dodał mu otuchy, mówiąc, że pewnie br. Gerard zlituje się nad chorym, ponieważ żył w tak ścisłej zażyłości z jego stryjem doktorem i przyjmując na Mszę na tę intencyą, powiedział, że Msza zaraz się odprawi na cześć bł. Alfonsa, który już wtedy był beatyfikowanym, ażeby kazał br. Gerardowi pod posłuszeństwem z Nieba udać się do bratanka swego przyjaciela i wyleczył go. Tak się też stało. Msza Św. była odprawioną; po czem brat pocieszony i pełen nadziei powrócił do domu chorego. Lecz choroba nie ustępowała, owszem, cały ten dzień pan Józef pozostawał nieprzytomnym. Dopiero po szóstej wieczór podniósł się, usiadł na brzegu łóżka, rzewnie się rozpłakał, wziął obrazek br. Gerarda, który miał pod czapeczką, włożył do ust i powoli połknął. Dr Cleffi, obecny przy tem, z zadziwieniem zapytał się, co by to znaczyło? Na to p. Józef tak odpowiedział: „Cały ten dzień spałem głębokim, jakby śmiertelnym snem. Widziałem, jak jakiś braciszek z klasztoru przychodził i odchodził, a ja mu wciąż mówiłem: słuchaj bracie, słuchaj bracie. Trzymał w ręku laskę, a kapelusz pod pachą. Już biła godziną szósta wieczór, kiedy ten braciszek Redemptorysta przystąpił do łóżka i rzekł: „Bądź dobrej myśli, bo otrzymałem łaskę”, i w tej chwili wskazał mi przy boku swoim mego ś. p. stryja doktora. Wzruszony na ten widok, chciałem do stryja przemówić, lecz stryj mi powiedział: „Z tym miej do czynienia.” — A któż on jest? zapytałem. „Br. Gerard”, odpowiedział. Potem br. Gerard zrobił mi na czole Znak Krzyża Św. i obaj znikli mi oczu. Na to ja się obudziłem.” Kiedy się to opowiadanie kończyło, wszedł do izby chorego drugi lekarz. Dr Cleffi kazał p. Józefowi próbować wstać; a otóż, gdy dotąd bez pomocy nie mógł się w łóżku ani obrócić, teraz wstał, ubrał się, siadł do stołu i spożywał pokarmy dla wszystkich w domu zgotowane, słowem zupełnie i natychmiast przyszedł do zdrowia. Cud więc był najwyraźniejszy za przyczyną br. Gerarda.
Drugi cud zdarzył się w Malines w Belgii. Dnia 15 Września 1849 r. Teresa Deheneffe została skaleczona sztyletem w brzuch; rana miała trzy centymetry szerokości, a głębokości z ośm, sięgając aż do kości wewnętrznej. Teresa, aby ukryć sprawcę, nie wyjawiła nikomu o ranie, sama się lecząc maścią łagodną i przykładając bandaże z płótna. Dwa lata i dwa miesiące Teresa przetrwała w tym stanie, tymczasem rana coraz więcej się jątrzyła, boleści nastały bardzo dokuczliwe, szczególnie przez ostatnie pięć miesięcy. Nareszcie, gdy już nie mogła ani chodzić ani się ruszać, a do tego przyłączył się kaszel gwałtowny i upadek sił, zdecydowała się przywołać lekarza. Doktor zobaczywszy, w jakim stanie była rana, orzekł, że nie pozostaje nic innego, tylko operacya. Zapisał lekarstwo i przyrzekł powrócić za tydzień, aby operacyą wykonać. Wielce zasmuciły Teresę te słowa lekarza. Mając zaufanie w br. Gerardzie, udała się do niego o pomoc i rozpoczęła Nowennę 12 Lipca 1852. Podczas Nowenny nosiła na sobie relikwię braciszka i asystowała przy 9 mszach, które kazała odprawić na swoją intencyę. Dnia 18 Lipca operacya pomyślnie się udała, lecz dla głębokości rany, była bardzo bolesną. W następną Niedzielę lekarz, opatrując ranę, odkrył objawy i oświadczył, że jest nie do uleczenia. Spowiednik Teresie radził zaraz rozpocząć drugą Nowennę do br. Gerarda. Rozpoczęły się więc 27 Lipca znowu dziewięć Mszy Św. i tym razem osiągnęła upragnioną laskę; bo w nocy z 3 na 4 Sierpnia bandaże rozwiązały się same i Teresa uczuła, że zupełnie jest zdrową. Rana się zamknęła i nie pozostawało nawet śladu blizny. Teresa, pełna radości, udała się do lekarza, aby mu opowiedzieć, że jest zdrową i aby otrzymać jego poświadczenie na to. Doktor odpowiedział, że zanim jej da, co żąda, musi wiedzieć, czy nie ma jakiej blizny. „Niech pan Doktor szuka, czy może ją znaleźć”, odpowiedziała. Istotnie, odbył oględziny i poszukiwania, i tak napisał: „W ranie była fistuła, aż do 3 Sierpnia; nagle się rana zamknęła; i dziś niepodobieństwem znaleść miejsca, gdzie się znajdowała, ani najmniejszego śladu blizny. Toteż trzeba uważać jej wyleczenie jako cudowne.” Inni lekarze potwierdzili to zdanie, a profesor Pelagalli napisał uczoną rozprawę, żeby wykazać niemożebność naturalną podobnego wyzdrowienia.
Cud trzeci nastąpił w 1850 r. w Francavilla Fontana, w dyecezyi Oria we Włoszech. Urszula Meo, wdowa, czuła jakąś niezwykłą niemoc w całem ciele, a szczególnie bolało ją czoło. Zawoławszy nareszcie lekarza, ten znalazł, że po lewej stronie na kości na czole objawiła się narośl, wielkości sporej śliwki i twarda. Lewe też oko i policzek zajęte były różą i boleści rozciągały się na resztę głowy całej. Urszula sama mówiła, że doznaje „boleści piekielnych”. Lekarz mniemał, że wyniknie z tego skir lub rak. Nie zdając się na własne zdanie, przywołał profesora medycyny, który potwierdził jego mniemanie i sądził, że nie potrafiono by operacyi wykonać bez niebezpieczeństwa przyspieszenia śmierci. Obaj lekarze, nie mając żadnego lekarstwa, przepisali tylko środki łagodzące, a mianowicie tynkturę z opium do obmywania twarzy, aby boleści uśmierzać. Kilka godzin później, córka tej wdowy udała się do tego samego doktora, dowiedzieć się, jakie miał nadzieje o uzdrowieniu matki. Lecz on odpowiedział, że nie ma żadnej nadziei i polecił sprowadzić księdza, bo niewiele godzin zostawało jej do życia. Cała rodzina pogrążona była w smutku na tę wiadomość. Zdarzyło się, że właśnie wtedy była w domu pewna Anna Marya Giancola, której przyszło na myśl, że teraz trzeba się udać o pomoc do Nieba. Przyniosła obrazek br. Gerarda, który wsadziła między bandażami na głowie chorej i ukląkłszy, wraz z obecnemi osobami, odmówiła litanię do Matki Boskiej i inne modlitwy. Wnet potem, chora wstrząsła się i dźwignęła; siadła na łóżku, mówiąc: że czuła, jakby ktoś ją uderzył w głowę, i że doznała jeszcze większych boleści. Po czem położyła się nazad i zasnęła; całą noc w głębokim śnie spędziła.
Nazajutrz, kiedy lekarze przybyli, znaleźli Urszulę bez boleści i bez gorączki. Zdjęli bandaże z głowy i ujrzeli, że skir i róża zupełnie znikły, i że na miejscu skira pozostał tylko mały różowy znaczek. Zdumionym lekarzom rzekła z uśmiechem Urszula: „To nie wy, moi panowie, ale za łaską br. Gerarda jestem wyleczoną”. Lekarze uznali, że to był wyraźny cud, tak z powodu grozy choroby, jak z powodu nagłości wyleczenia.
Czwarty cud br. Gerarda zdarzył się w dyecezyi Benewento. W tem mieście dziesięcioletni Wawrzyniec Riola chodził do gimnazyum. W Kwietniu 1867 r. zaczął chorować na brak apetytu, bladość twarzy, nabrzmiałość wszystkich gruczołów lymfatycznych, trawienie leniwe i wzdęcie brzucha. Mówiono, że to z powodu nauk i zmiany życia. Różnych lekarze używali leków. Wreszcie, za półtora miesiąca, kiedy się coraz gorzej być zdawało, matka wzięła synka do Neapolu, do najsławniejszych lekarzy. Tutaj polecono jej wziąść dziecko na kuracyę do Torre del Greco; lecz matka zawiozła go do Castellamare w nadziei, że sławne wody mineralne w tem miejscu przywrócą synowi zdrowie. Tymczasem stan się pogorszył, gorączka się pokazała i lekarz miejscowy nakazał matce odwieźć Wawrzyńca do Neapolu. Tu innych doktorów konsultacye nastąpiły. Zdecydowanem było, że powietrze w Benewento najwięcej może dziecku posłużyć. Toteż strapiona matka odwiozła go nazad do domu. Lecz i tu coraz gorzej się działo. Gorączka na nowo wystąpiła, pragnienie nieustanne, wymioty, osłabienie, marazmus i t. d. Lekarze, raz jeszcze przywołani, osądzili, że nastąpiła supuracya gruczołów lymfatycznych i że już nadziei żadnej niema. Straciwszy nadzieję w pomoc ludzką, udano się o pomoc do Nieba. Mały Wawrzek czytał sobie żywot br. Gerarda i nabrał wielkiej ufności w jego moc cudotwórczą. Zaczęto odmawiać codziennie trzy Chwała Ojcu na cześć br. Gerarda i przykładać jego relikwię na brzuch strasznie wzdęty. W ostatnich dniach Sierpnia Wawrzyniec zasnął, zdawało mu się, że złota drabina spuszcza się z Nieba na jego głowę i że po niej schodzi zakonnik podobny do wizerunku br. Gerarda z krzyżem w ręku. Przystąpiwszy do chorego, brat zasłonił obiema rękami twarz, nachylił głowę nad jego brzuszkiem i pomodliwszy się, znikł. Obudziwszy się, Wawrzyniec czuł się zupełnie w innym stanie zdrowia, gorączka ustała, nabrzmienie brzucha znikło; za kilka dni zupełnie przyszedł do zdrowia i od tego czasu, t. j. od r. 1867, aż do 18 Czerwca 1874 r., kiedy go badano, ciągle w zupełnem zdrowiu pozostawał.
Kiedy te cztery cuda zostały wszechstronnie zbadane i sprawdzone, jako autentyczne czyli prawdziwe, nastąpiły znów trzy narady kardynałów, tak zwane antipreparatoria, preparatoria i generalis coram Sanctissimo. Przy tej ostatniej Ojciec św. Leon XIII był obecnym i wydał dekret d. 25 Marca 1892 r., że czcigodny Gerard Majella powyżej nadmienione cztery cuda zrobił.
CUD PRZY SPRAWDZENIU RELIKWII
CZCIG. GERARDA MAJELLA
List ks. Józefa Consenti, biskupa w Nusco:
„Jedna z najdziwniejszych scen, przy której w życiu mojem byłem obecnym i o której nie mogę wspomnąć bez głębokiego wzruszenia, było legalne rozpoznanie, czyli sprawdzenie relikwij Czcig. Gerarda Majella. Działo się w kościele przy klasztorze OO. Redemptorystów w Caposele, d. 24 Czerwca 1856 roku.
W tej chwili poważnej, pokorne dzięki składam P. Bogu, że mnie dał być świadkiem naocznym tak nadzwyczajnej rzeczy, a jako naoczny świadek ja tu podpisany to opowiadam i gotów jestem, jeżeliby potrzebnem było, przysięgą to potwierdzić; a mianowicie:
W powyż nadmienionym kościele jest kaplica pod wezwaniem św. Alfonsa; tu, za kratkami, przed ołtarzem na podłodze, znajdowała się płyta kamienna, pokrywająca mały dół, rodzaj grobu, w którym złożone było ciało Czcigodnego Gerarda. Na dniu powyżej nadmienionym przed południem, przy na pół otwartych drzwiach kościoła i bez żadnego dzwonienia poprzedniego według przepisów kościelnych, postawiono na środku kaplicy stół pokryty obrusem białym. Zasiadł z jednej strony, jako delegat apostolski, arcybiskup z Conza, najprzewielebniejszy ks. de Luca i kanonicy składający komisyę i t. d. Z drugiej zaś strony stali dwaj lekarze z mularzami i stolarzami, których to nazwisk nie przypominam sobie. Poza kratkami asystowali Ojcowie, klerycy i braciszkowie licznego tegoż zgromadzenia, a prócz nich prawie cała inteligencya z Caposele.
Kiedy każdy był na swojem miejscu, przeczytano formularz przepisany, mocą którego w podobnych okolicznościach zakazuje się dodać lub ująć czegokolwiekbądź pod karą klątwy i zaraz przystąpiono do dzieła.
Mularze najprzód wydobyli spod płyty trumnę drewnianą. Potem stolarze wyciągnąwszy z niej gwoździe, wydobyli drugą trumnę cynkową. Po sprawdzeniu pieczęci, któremi ta trumna była opatrzoną, otworzono i tę trumnę. Jakby brunatna powłoka okazała się z wierzchu, a gdy lekarze poczęli powoli ją odkrywać, okazały się nareszcie kości Czcigodnego suche i białe. Chwila to była wielce uroczysta. Wszystkich obecnych zgroza przejęła. Oczy każdego zwrócone były na te kości. Nasamprzód wyjęto czaszkę; potem lekarze liczyli i oglądali inne kości. Lecz tu cóż się działo, i co spostrzegli wszyscy obecni? Na czole czaszki, a potem na całej czaszce zaczęły występować świecące się krople, jakby rosy, które się obficie sączyły, zciekały i kapały na tacę.
Na ten cud jawny nastało ogólne wzruszenie, które odczuć można, lecz słów nie ma, aby je opisać. Wszyscy obecni czuli się zniewoleni paść na kolana i z zadziwienia, i z rozczulenia płakano, wzdychano, podziwiano, tak arcypasterz jak i każdy obecny. Nawet jeden z lekarzy, który uważany był za niedowiarka, nie mógł się od łez powstrzymać.
Kiedy ogólne wzruszenie po części zostało uśmierzonem, postąpiono z oglądaniem innych kości; lecz na nich też objawiało się to samo: zaledwie złożono je na tacy, sączyła się z nich jakby manna, która się rozpływała na dnie tacy. W tak wielkiej obfitości płyn się okazał, że niebawem tacę napełnił, przelewał się na stół, a nawet ściekał na podłogę. Na widok tak wielkiej obfitości tej manny, klerycy, a między nimi i poniżej podpisany, przejęci świętem nabożeństwem, otrzymali pozwolenie umoczyć w niej chusteczki, które też zostały manną przesiąknięte. Jednę z tych chustek mam szczęście do dzisiejszego dnia posiadać, i używałem jej nieraz z najpomyślniejszym skutkiem dla leczenia chorych.
Trzeba tu dodać jednę jeszcze okoliczność godną uwagi. Gdy odłożono na powrót kości Czcigodnego, pozostało na podłodze w kaplicy spora ilość tej manny. Tak, że O. Emanuel Fusco, jeden z obecnych przy tem pamiętnem zdarzeniu, i który dziś, będąc przy życiu, może o tem świadczyć i świadczy, musiał kazać bratu zakrystyanowi zużytemi tuwalniami całe to miejsce zbroczone manną wytrzeć.
Oto, com oczami mojemi widział i rękami mojemi się dotykał, i co na chwałę Bożą i na uwielbienie Czcigodnego Gerarda Maiella powtarzam, ostatni z synów św. Alfonsa i z Kongragacyi Najśw. Odkupiciela, oświadczam i twierdzę własnoręcznym podpisem i moją biskupią pieczęcią.
Nusco, 3 Czerwca 1882 r.
Józef Consenti C. SS. R.
Biskup w Nusco.
Fragmenty z Żywotu błogosławionego brata Gerarda Majella, napisanego przez Redemptorystę, ojca Bernarda Łubieńskiego, wydanego nakładem Księgarni Spółki Wydawniczej Polskiej w Krakowie w 1893 r., str. 393 – 410, 415 – 418, 419 – 426.